Mgła, smog, mżawka, kałuże na kamienistej ścieżce, wszechobecna wilgoć… Tak nas powitało syczuańskie Leshan, kiedy po trzygodzinnej jeździe z Chengdu, dotarliśmy do zlewiska rzek Dadu He i Min Jiang, nad którym góruje posąg Wielkiego Buddy.

W naszej grupie byliśmy jedynymi Europejczykami, resztę uczestników wycieczki stanowili Chińczycy, których celem były odwiedziny w  miejscu swojego kultu. Dla nich wszystko było jasne, dla nas już mniej.  Chen,  przewodnik grupy, znał tylko nieliczne angielskie słowa więc porozumiewaliśmy się gestami. Gdy dotarliśmy już na miejsce oczom naszym ukazała się majestatyczna głowa posągu Buddy. Byliśmy na szczycie zbocza, które stromo opadało do lustra rzeki. W tym zboczu  z piaskowca wykuto posąg. Musiało to być dawno, dawno temu, bo figura pozieleniała od mchów i porostów.

Chen wymownym gestem wskazał na miejsce, w którym staliśmy a następnie na swoim zegarku pokazał godzinę. Wszyscy pokiwali my głowami ze zrozumieniem . Znaczy: mamy czas wolny i spotykamy się w tym miejscu za dwie godziny. Byliśmy umówieni.  Wszyscy rozpierzchli się w poszukiwaniu jak najlepszych fotograficznych ujęć.

Ruszyliśmy w kierunku posągu. Widok zapiera dech w piersiach. Jest na prawdę gigantyczny. Sama głowa to już kolos. Warto było tu przyjechać! Zrobiliśmy pierwsze fotki i porwał nas tłum zwiedzających.  To był prawdziwy ludzki potok sunący wąskimi schodami wiodącymi od góry posągu do jego podnóża. Tylko w ten sposób można było obejrzeć cały posąg Buddy, którego budowę rozpoczęto ponad 1200 lat temu. Sunąc  w tłumie Chińczyków staraliśmy od czasu do czasu zatrzymać, by cieszyć się widokiem zabytku.  Tłum jednak napierał i porywał nas dalej z prądem.

Obejście posągu dookoła zabrało nam około pół godziny. Co począć z resztą czasu? Spacer po okolicznym parku i kontemplacja widoku rzeki… Nie, to niemożliwe . Rzekę spowijała mgła i smog.  Pozostał nam kompleks leśno-świątynny. Ścieżki były dobrze oznakowane, pod drodze odwiedziliśmy kilka mniejszych świątyniek i altanek. Zatoczyliśmy krąg i wróciliśmy do punktu startu. Mieliśmy jeszcze pół godziny. Przysiedliśmy na murku. Pijemy wodę.  Ktoś nas sobie upatrzył, jak odpoczywaliśmy. No cóż nie dało się zmieszać z tłumem. To młoda Chinka, wzięła nas na swój cel. Szybko okazało się, że szkoli się na przewodnika i chciałaby opowiedzieć nam o posągu.

– Rychło w czas! – pomyśleliśmy, właśnie zakończyliśmy zwiedzanie, ale nie daliśmy tego po sobie poznać i zachęciliśmy Chinkę, by mówiła.

Z jej wyuczonej prezentacji dowiedzieliśmy się, że Budda ma 71 metrów wysokości, a sam posąg powstał,  aby uspokoić wodę na zbiegu rzek i chronić łodzie rybaków.  Tak naprawdę to kamienie osypujące się do koryta rzeki w trakcie prac przy rzeźbie zmieniły kształt koryta… i utarły nosa falom. – Zaciekawiła nas. Niestety, dodatkowe pytania pozostały bez odpowiedzi. Szybko okazało się, że kandydatka na przewodnika, nie radzi sobie z konwersacją. Po angielsku mówi tyle co wykute… jak w skale.

Nagle zaczyna dzwonić telefon – to nasz przyjaciel Polak z Chengdu – mówi, że pilot nas szuka.

– Jak to nas szuka? Przecież czekamy w umówionym miejscu? Powiedz mu, że jesteśmy przy głowie Buddy!

Rozłącza się i oddzwania do Chińczyka. Potem znów do nas, nie mogą się dogadać. Czas mija,  a naszego pilota jak nie było tak nie ma. Czy mamy go szukać? Jak igły w stogu siana? Nie,  nigdy, nie ruszymy się. Mija kolejne 15 minut. Kolejne nerwowe telefony.  Ale czekamy… No… nareszcie jest pilot, a jednak czeka nas spokojny transfer do hotelu.

Recommended Posts